Poniższy tekst jest kompilacją wypowiedzi Krzysztofa Herdzina, z następujących wywiadów:
Rozmowa Mariusza Bogdanowicza; Jazz Forum, 1998 (7/8)
Rozmowa Piotra Wickowskiego, „Interesuje mnie harmonia”; Dziennik Polski, 2000 (56)
Rozmowa Piotra Florczyka; Muzyk,2002 (3)
Rozmowa Jerzego Szczerbakowa; Jazz Forum, 2005 (4-5)
Rozmowa Macieja Łukasza Gołebiowskiego, „Chcę grać w nieskończoność”; HI-FI i Muzyka, 2005 (9/10)
Rozmowa Sylwestra Podgórskiego; HI-FI Choice & Home Cinema, 2008 (05/08)
Rozmowa Macieja Łukasza Gołebiowskiego; HI-FI i Muzyka, 2010 (11)
Pełny zapis rozmów znajduje się na stronie www.herdzin.com.pl
(mo)
O muzyce
W muzyce dla mnie najważniejsze są melodia, harmonia i pewien rodzaj ładu, równowagi. Jeśli tego nie odnajduję, to takie dzieło mnie nie dotyka. Wojciech Kilar powiedział kiedyś: „Wartościowa muzyka to taka, którą muzycy chcą grać, a publiczność słuchać.” Jestem za tym.
Lubię grać i słuchać muzyki, która nosi w sobie ładunek pogodny, radosny, a co za tym idzie - harmonijny. Harmonia - i to nie tylko w sensie muzycznym, ale jako pewien ład i porządek - w sztuce interesuje mnie najbardziej. Lubię muzykę harmonijną, pozostającą w szeroko pojętym systemie dur-moll, systemie tonalnym. Ale to nie znaczy, że od czasu do czasu, na zasadzie zabawy z sobą i sprawdzania samego siebie, nie pozwalam sobie na eksperymentowanie podczas jam session. Można wtedy w sposób zupełnie zwariowany i otwarty podejść do każdego utworu, wypróbować różne techniki gry.
O pianistyce
Moja pianistyka, to pełny eklektyzm, ale gram od serca. To jest dla mnie najważniejsze. To co gram jest wypadkową tysięcy różnych stylistyk i mnie samego, mojej wrażliwości. Jeżeli ktoś jest w stanie rozpoznać moją grę słuchając przypadkowo płyty, nie wiedząc kto gra na fortepianie - to super. Nie ma dla mnie nic piękniejszego. Ale nie wydaje mi się, że jestem oryginalny. Przecież nie o to chodzi. Ważne jest wywołanie fajnych reakcji u słuchacza- ich brak w trakcie słuchania koncertu czy płyty to porażka dla muzyka.
W jazzie dożyliśmy takich czasów, gdzie bardzo dużo improwizacji jazzowych to czysta hochsztaplerka. Bardzo wielu muzyków, którzy improwizują, gra chaotyczne i przypadkowe dźwięki, zupełnie pozbawione sensu. To wymaga logiki i wiedzy, konsekwencji w rozwijaniu myśli. Aranżer-pianista, poprzez swoje doświadczenie, ma dużo łatwiej. Choćby przez bardziej wyczuloną wyobraźnię dźwiękową i kolorystyczną, dzięki znajomości różnych gatunków, umiejętności stylizacji, myśleniu np. „smyczkami” lub „blachą”, operowaniu fakturą fortepianową.
Bardziej czuję się „analogiem”. Chętniej gram na fortepianie - nic nie zastąpi tego brzmienia. Zdarzało się, że grałem na keyboardach, ale traktowałem je trochę po macoszemu.
Kiedy gram jazz straigh ahead gram w bardzo ściśle określonej akustycznej stylistyce. Nie mieszam ze sobą dwóch światów i nie stwarzam chaotycznych prób łączenia odległych gatunków. W elektrycznym składzie także nie ma najmniejszego sensu po agresywnym, polirytmicznym i totalnie odjechanym utworze zagrać swingowy, łagodny kawałek. To nie ta bajka. Podobnie z publicznością. Zdezorientowany byłby gość słuchający w czasie koncertu historii muzyki w kilku odsłonach, granej przez ten sam zespół. Nie o to przecież chodzi. Jest mnóstwo muzyków na świecie, którzy mają różne składy spajając je swoją osobowością twórczą.
O różnorodności
Zawsze dążyłem do uniwersalności. Z wykształcenia jestem klasykiem, a z upodobania?... Po prostu muzykiem. Nie grają dla mnie roli klasyfikacje: to jest jazz, to pop, to fusion itp. Mam ogromną potrzebę kontaktu z muzyką w każdej jej postaci. Drzemie we mnie tak wiele dźwięków, że chciałbym wykorzystać każdą okazję, by pokazać je słuchaczom. Chcę grać to, co sprawia mi radość. Staram się zachować czystość stylistyczną w danym gatunku i być perfekcyjnym we wszystkim co gram. Ponieważ słucham uważnie różnych płyt, udaje mi się chyba łatwiej odnaleźć w innej estetyce i wtopić się w brzmienie zespołu np. popowego, nie zaznaczając na każdym kroku: „Uwaga! Jestem jazzmanem! Umiem zagrać więcej, szybciej i trudniej!”
Bardzo dobrze, że nie można mnie zaszufladkować. Nie chcę tego, pragnę być muzykiem realizując się grając po prostu dźwięki płynące prosto z serca! Skąd bierze się hermetyczność u artystów? Bywają powody banalne - niektórzy nie potrafią tworzyć niczego innego, inni stoją na straży czystości formy i stają się ortodoksami np. jazzowymi spoglądając z góry, z pogardą na innych. Są też oczywiście tacy, którzy wybierają specjalizację z pełną świadomością i dzięki temu osiągają maksymalną doskonałość w jedynej stylistyce.
Jestem czasami krytykowany, zwłaszcza przez „ortodoksyjnych” jazzmanów, za to, że się rozdrabniam. A ja to naprawdę kocham: grać muzykę pop i jazz, aranżować, dyrygować i komponować. Czuje się po prostu muzykiem! Chce zajmować się muzyką we wszelkich jej aspektach. Kiedy gram jazz czuję podobny rodzaj spełnienia twórczego jak w przypadku klasyki, a pisząc aranżację czy orkiestrację mam ten sam rodzaj satysfakcji jak siedząc przy komputerze w studio. Może to być dla kogoś niezrozumiałe, ale to jest „My way”. We wszystko staram się wkładać maksimum emocji i zaangażowania, a co za tym idzie również maksimum profesjonalizmu - to chyba najważniejsze.
Słucham bardzo różnej muzyki. W każdym niemal dziele odnajduję coś, co mnie frapuje i porusza. W ten sposób znajduję inspirację do własnej twórczości kompozytorskiej i improwizatorskiej.
O awangardzie, oryginalności i naśladownictwie
W jazzie tak naprawdę wszystko już było. Wszystkie techniki jak serializm, dodekafonia, minimalizm czy aleatoryzm, dawno już zostały wymyślone i przeszczepione z muzyki klasycznej na grunt jazzu. Gra każdego jazzmana w naszych czasach jest syntezą wielu różnych zapożyczeń - świadomych, bądź nie. Nie sposób uciec przed tymi wpływami, ale powinno mieć się odwagę do tego przyznać - nawet przed samym sobą.
Eksperymenty mogą doprowadzić do robienia rzeczy niezrozumiałych. Nie mówię, że moja muzyka to czyste naśladownictwo, ale nie ukrywam, że podobnie jak wielu innych kompozytorów czuję się w pewien sposób niewolnikiem wpływów. Wszystko już kiedyś zostało napisane i wymyślone, więc świadomie lub nieświadomie chadzamy dziś tymi ścieżkami. Nie widzę potrzeby bycia awangardzistą, bo co jeszcze dziś może być awangardą? Nienawidzę awangardy polegającej na braku dobrego smaku, ogólnym chaosie, braku umiejętności i dorabianiu do tego ideologii. Stylistykę jassową odbieram jako ciekawostkę, wygłup. Ma ona mniejszy lub większy związek z idiomem jazzowego grania, ale jest w tym dużo szarlatanerii, dużo hochsztaplerstwa.
To co gram jest wypadkową tysięcy różnych stylistyk i mnie samego, mojej wrażliwości. Jeżeli ktoś jest w stanie rozpoznać moją grę słuchając przypadkowo płyty, nie wiedząc kto gra na fortepianie - to super. Nie ma dla mnie nic piękniejszego. W poszukiwaniu indywidualnego stylu pocieszam się tym, że są ludzie, którzy moje dzieła rozpoznają. Być może to specyficzny sposób łączenia owych dawnych stylów, być może jakaś wewnętrzna wibracja, lekkość i humor. Mam skłonność do pastiszu i zabawy muzyką. Ale nie wydaje mi się, że jestem oryginalny. Przecież nie o to chodzi. Ważne jest wywołanie fajnych reakcji u słuchacza- ich brak w trakcie słuchania koncertu czy płyty to porażka dla muzyka.
O komponowaniu, aranżowaniu i dyrygowaniu
Piszę bardzo różne utwory na bardzo różne składy. Napisałem mnóstwo melodyjnych, wręcz popowych piosenek na skład elektryczny i dużo utworów w konwencji straight ahead. Piszę również sporo muzyki w stylu, który określiłbym jako klasycyzujący czy neoromantyczny. Piszę dużo, nie jest to nic odkrywczego. Bardzo lubię przeharmonizowywać.
Nigdy nie uczyłem się kompozycji, ale tak jak wielu, drogą własnych doświadczeń, analizowania partytur oraz intuicji, wyrobiłem w sobie pewne nawyki i zrozumiałem podstawowe założenia konstruowania formy, harmonizacji i instrumentacji. Przydaje mi się to coraz częściej, ponieważ od kilku lat coraz więcej aranżuję na duże składy i próbuję pisać klasycyzujące utwory.
Program komputerowy nieprawdopodobnie skraca czas pracy. Przy pomocy skrótów klawiaturowych mogę pracować podobnie jak stenotypistka. Od razu wypełniam partyturę nie tylko nutami, ale dodaję artykulację, łuki, znaki, oznaczenia dynamiczne, mogę kopiować fragmenty, które się powtarzają. Ołówek to przeżytek, choć zdaję sobie sprawę, że w przyszłości trudne będzie odtworzenie procesu twórczego w przypadku dzieł powstających na komputerze. Nikt nie będzie mógł za sto lat analizować mojego charakteru pisma, albo tego jak wiele kreśliłem, ile pomysłów wyrzuciłem do kosza. Zostanie dzieło skończone.
Strasznie dużo czasu poświęciłem na nauczenie się aranżacji. Nie mam bowiem formalnego wykształcenia w tym kierunku ani zresztą w orkiestracji czy instrumentacji. Po latach okazało się, że jest to mój główny sposób realizowania się i mam wielką satysfakcję, że nikt nie może mi zarzucić, że robię to w sposób nieprofesjonalny czy amatorski. Sporo aranżuję, począwszy od orkiestry symfonicznej skończywszy na składach kameralnych. Lubię harmonię gęstą, wręcz klasterową, nie lubię atonalności i grania lewych dźwięków. W sztuce aranżacji najważniejsze jest zaproponowanie nowego, świeżego spojrzenia na znany cover, oczywiście z zachowaniem dobrego smaku. Ideałem dla mnie jest zaskoczenie słuchacza nową harmonią pod dobrze znaną melodią, ucieczka od oryginalnego rytmu itp. Praca aranżera bywa pomostem między myślą kompozytora a wykonawcą. Wtedy aranżer może bardzo dużo pomóc albo popsuć.
Dyrygowanie orkiestrą, grającą napisane przeze mnie dźwięki jest przeżyciem z gatunku „mistycznych”. Jako dyrygent jestem samoukiem ukierunkowanym na konkretne działania. Nigdy nie zdecydowałbym się na dyrygowanie innych utworów niż własne. Zauważyłem natomiast, że żaden dyrygent nie czuje dokładnie tak jak ja i nie poprowadzi tego, co napisałem w idealny sposób. Uważam w ogóle, że kompozytorzy powinni sami dyrygować swoimi dziełami, zakładając oczywiście, że wiedzą czego chcą.
Cieszą mnie pozytywne komentarze muzyków orkiestrowych, że bardzo dokładnie i klarownie pokazuję im wszystkie wejścia. Faktycznie moją ambicją jest ułatwianie muzykom pracy i zapewnienie komfortu. Chcę żeby mi ufali i wiedzieli, że jeśli mają 100 taktów pauzy, to nie muszą się denerwować i taktować licząc kolejne z nich, bo w odpowiedniej chwili pokażę kiedy wejść. Jestem tam także po to, żeby pokazać zmiany tempa, wydobyć napięcia i panować nad dynamiką, i właśnie te niuanse są czasem trudne do zapisania w nutach, aby inny dyrygent zrealizował je dokładnie z moimi intencjami.
O młodzieńczych zainteresowaniach i wyborze jazzu
Jestem absolwentem Akademii Muzycznej w Bydgoszczy w klasie fortepianu. Jazzem interesowałem się od młodych lat. Marzyłem o tym, by mieć swoją orkiestrę, swój big-band. W szkole średniej zdecydowałem, że będę grał tę muzykę. Nie czułem w sobie predyspozycji psychicznych wymaganych od pianisty koncertującego. Jazz bardziej mnie pociągał z uwagi na możliwość improwizacji i swobodnego operowania harmonią. Pamiętam, że spisywałem dziesiątki solówek, ale nie tylko pianistów. Analizowałem wszystkich: od dęciaków, poprzez gitarę do basu. Zafascynowała mnie możliwość mówienia własnym głosem i luz jaki rzadko towarzyszył graniu klasyki.
To, że moi rodzice byli śpiewakami operowymi z pewnością wpłynęło na moją wrażliwość ; począwszy od wspaniałych warunków do ćwiczenia w domu(ich sugestie, rady, pełne zrozumienie, rozmowy o muzyce), do muzyki, jakiej słuchali (opera, operetka, musical, klasyka, piosenki z lat 50,60). Już wtedy, mając - naście lat, dzięki nim interesowałem się dużo szerszym spektrum muzyki niż rówieśnicy. A ich wychowanie wpłynęło na to, że bardzo szybko uświadomiłem sobie, iż trzeba oddzielić dwa światy - z jednej strony żyłem sobie jako student muzyki klasycznej, a z drugiej działałem jako jazzman i jedno absolutnie nie przeszkadzało drugiemu. Było to okupione bardzo dużym wysiłkiem i ciężką pracą. Jednocześnie silnym przekonaniem, że warto obie te drogi „ciągnąć”.
W mojej edukacji - bardzo dużo dały mi Warsztaty Jazzowe w Chodzieży, byłem tam trzy razy. Wyższą szkołą jazzu było granie w zespole Zbigniewa Namysłowskiego. Zbyszek mnie wszystkiego nauczył. To, co graliśmy wtedy, było dla mnie zupełnie czymś nowym. Zresztą do dzisiaj Zbyszek jest jednym z najbardziej wyrafinowanych polskich kompozytorów jazzowych. Często przynosił nam nowy, strasznie skomplikowany utwór na próbę i tego samego dnia ten utwór graliśmy już na koncercie, zazwyczaj z duszą na ramieniu.
Muzycy jazzowi dysponują największymi umiejętnościami. Muzyk jazzowy musi być bardzo sprawny technicznie, musi bardzo dobrze czytać nuty, grać a vista, transponować. Druga sprawa : musi potrafić improwizować - i to niejednokrotnie na bardzo skomplikowanych akordach. Musi ponadto posiadać głęboki zmysł kompozytora i aranżera. To była świetna szkoła
Każdy kto prawdziwie żyje muzyką a nie jedynie cieszy się odgrywaniem nutek, szuka możliwości głębszego wyrażania siebie. Jedynie swoboda w wyrażaniu emocji poprzez muzykę, daje artyście możliwość podzielenia się czymś osobistym ze słuchaczami. Dlatego właśnie jazz jest mi najbliższy.
Start do jazzu z pozycji absolwenta klasycznej uczelni jest łatwiejszy. Ma on nie tylko perfekcyjną znajomość nut, posiada technikę, ale też ukształtowaną wrażliwość na piękno, umiejętność opowiadania i budowania nastroju, a także stylizacji.
Po studiach zająłem się już tylko jazzem, choć z tej „klasyki” tak do końca nie zrezygnowałem, gdyż od czasu do czasu zdarza mi się grać, zwłaszcza muzykę kameralną. Nigdy nie będę umniejszać roli jaką w moim rozwoju muzycznym miała klasyczna edukacja : sposób frazowania, operowanie ciszą, artykulacja i rodzaj dźwięku.
O projekcie „Chopin”
Płyta „Chopin” ukazała się w 1995 r.
Projekt zamówił Stanisław Sobóla z Polonii Records. Byłem kolejnym pianistą po Andrzeju Jagodzińskim i Leszku Możdżerze, który otrzymał ofertę nagrania płyty z jazzową wersją Chopina. Cieszę się, że dostałem tę propozycję, bo pozwoliła mi wydać pierwszą płytę autorską. „Wywróciłem” utwory Chopina na lewą stronę. Mimo dalekich zmian, jest w tej płycie wyczuwalny duch Chopina, romantyzmu i liryki tak dla niego charakterystycznych.
Wiele utworów które przerobiłem, laikowi mogą w niczym nie przypominać oryginału. Jednak znawcy przedmiotu, którzy jeszcze pokusiliby się o przeanalizowanie tego z nutami, przekonają się o bardzo ścisłych związkach z pierwowzorem.
Projekt „Chopin” nie został stworzony z myślą o roku jubileuszowym, ale dawno temu. Potem co kilka lat przypominałem ten program na różnych koncertach w klubach jazzowych albo filharmoniach, zawsze przy dużym aplauzie publiczności.
O muzyce filmowej i współpracy z Janem A. P. Kaczmarkiem
W 2005 r. Jan A. P. Kaczmarek zdobył Oskara za muzykę do filmu „Marzyciel” („Finding Neverland”, reż. Marc Forster)
Muzyka filmowa w naszych „dziwnych” czasach stała się najpopularniejszą i najlepiej opłacalną muzyką, co niestety robi bardzo dużo złego muzyce w ogóle. Melomani wyrabiają sobie pojęcie o muzyce poprzez muzykę filmową, często banalną i oprócz napuszonej formy pozbawioną treści, a to jest nieuczciwe i uwłaczające dla rzeszy wspaniałych, utalentowanych kompozytorów muzyki klasycznej czy jazzowej.
Polska muzyka, tak jak i europejska, jest bardzo ceniona i interesująca na tle hollywoodzkich produkcji. Coraz więcej amerykańskich reżyserów i producentów zamawia ją u Europejczyków, którzy wnoszą nowy oddech i powiew świeżości.
Z Janem A.P. Kaczmarkiem poznaliśmy się przez Rafała Paczkowskiego, który od lat jest realizatorem jego nagrań. Jan potrzebował na gwałt kogoś do pomocy w aranżacji i orkiestracji trzyminutowego utworu który został napisany do „Marzyciela” na próbę. Walczył z producentami filmu o decyzję o przydzieleniu mu zadania napisania całej muzyki. W grę wchodzili kompozytorzy amerykańscy z najwyższej półki. Nikt z Amerykanów nie wierzył, że gość z Polski jest w stanie napisać lekką, beztroską i bezpretensjonalną muzykę.
Jan był zdeterminowany i za własne pieniądze wynajął studio na Myśliwieckiej oraz orkiestrę i chór chłopięcy. Nagranie miało rozpocząć się o 10 rano a my spotkaliśmy się ok. 22 dzień wcześniej. Miałem noc na napisanie aranżacji, zinstrumentowanie całości i wydrukowanie kompletu nut. Nagranie udało się wspaniale, wieczorem poleciało do Hollywood a po kilku dniach zapadła decyzja korzystna dla Jana i otrzymałem propozycję współpracy. Mieliśmy mało czasu bo film był już skończony i zmontowany. On siedział w Los Angeles, ja w Warszawie. Rozmawialiśmy godzinami przez telefon. Codziennie przysyłał mi mailem nagrania na fortepianie, opatrzone sugestiami. Czasami przysyłał mi w formacie wideo konkretne sceny, żebym widział, jak to wygląda na obrazku. Poza tym pozostawiał mi wolną rękę, więc pisałem różne rzeczy: czasem impresjonistyczne, czasem proste, zagadkowe, czarowne. To była okazja, aby spenetrować dla siebie zupełnie nowe tereny.
Nie była to łatwa robota. Przede wszystkim nie widziałem filmu i musiałem wyobrazić sobie sceny o których Jan opowiadał telefonicznie, musiałem wczuć się w jego język muzyczny i nie eksponować zbytnio własnego „ego”. Moja praca polegała na rozpisaniu muzyki, którą dostawałem w formacie „midi” na orkiestrę symfoniczną i chór. Dodawałem od siebie kontrapunkty, kolejne głosy, ubarwiałem harmonię, planowałem w najdrobniejszych szczegółach niuanse dynamiczne i artykulacyjne, a przede wszystkim rozdzielałem role instrumentom i szukałem najodpowiedniejszych barw orkiestrowych, idealnie oddających charakter muzyki i pasujących do obrazu.
W ciągu dwóch tygodni uporałem się z 17 numerami (ok.40 minut muzyki). Resztę muzyki zorkiestrował sam Jan i Jego amerykański współpracownik. Miałem olbrzymią satysfakcję po nagraniach w Londynie. Jan był zachwycony, Londyńska Orkiestra również.
O styku jazzu z muzyką pop
Krzysztof Herdzin był szefem muzycznym programów TV Polsat „Idol” (2003/2004) i „Jak oni śpiewają” (2007)
Moje zdanie na temat muzycznej działalności jest takie: „im więcej się dzieje, tym lepiej”. Mam więcej okazji sprawdzania się, uprawiania różnej stylistycznie muzyki. To mnie bardzo rozwija i niekoniecznie musi się to wiązać z jakąś wyrafinowaną strukturą wymagającą błyskotliwej techniki. W prostym graniu, bez solówek i popisowych partii można odnaleźć dużo radości i sprawdzić samego siebie. Nie każdy jazzman potrafi odpuścić, trochę wyhamować i zagrać mniej dźwięków, bardziej skromnie i ascetycznie. Każdemu przydaje się doświadczenie sidemana: schować pychę do kieszeni i spokornieć na drugim planie.
W „Idolu” szukano szefa muzycznego, a ja poczułem, że to ciekawe wyzwanie dla kogoś, kto jak ja interesuje się różnymi gatunkami muzycznymi i lubi bawić się nieszablonową aranżacją. Praca nie była łatwa i wymagała cholernej samodyscypliny. W ciągu tygodnia trzeba było zaaranżować 20-30 utworów, napisać nuty, odbyć próby, ogarnąć wszystko, zdyscyplinować ludzi. To była praca non stop, ciekawa, ale wyczerpująca. Nie dla każdego. Dlatego po jednej edycji wolałem jednak zrezygnować, ceniąc sobie własne zdrowie. W „Jak oni śpiewają” uczestniczyłem w realizacji pierwszej edycji. Niestety znaleźli się tam wśród zarządzających ludzie, którzy traktowali mnie i moją pracę czysto instrumentalnie i z pewnym protekcjonalizmem (stałem się pracownikiem fabryki, generującej jak największą oglądalność za wszelką cenę). Nie tego oczekiwałem i stąd rezygnacja po jednej serii programów.